wtorek, 24 grudnia 2013

1. Początki zazwyczaj do łatwych nie należą;


Biegł w szaleńczym tempie, słysząc ciągle swój urywany, ciężki oddech, szelest kłębiących się dookoła liści i zgraję psów, które wściekłe ujadały, puściwszy się za nim w pogoń. Miał wrażenie, że drzewa specjalnie stawały mu na drodze, a ich gałęzie z wielką przyjemnością uderzały go po twarzy. No cóż, życie Aymona nigdy do łatwych nie należało. 
Wszystko zaczęło się, prawdę powiedziawszy, całkiem niedawno, można rzec z miesiąc temu, no ewentualnie ze dwa. Nigdy nie był dobry w rachunkach. 
Siedział sobie w karczmie na rozstajach i moczył gębę w kuflu z piwem. Dzień, jak co dzień. Wieczór umilała mu jedna z wędrownych panien, wesolutka, rumiana, o pięknych kształtach. Siadła Aymonowi na kolanach, uśmiechając się zadziornie i szepcząc słodkie słówka. Wiedział, co jest grane, tym bardziej że kobiety nie przepadały za jego towarzystwem. Wiedział, ale póki, co nie reagował. Spod półprzymkniętych za sprawą tutejszego trunku powiek, przyglądał się reszcie towarzystwa. 
Wczesną wiosną, gdy nocami jeszcze chłód potrafił skuć lodem roztopy, w karczmach wciąż jawiło się wielu podróżnych. Zwłaszcza że tutejszy przybytek leżał tuż przy głównym trakcie, niedaleko miasteczka słynącego z cotygodniowych, hucznych targów. To też i nie dziwota, że jedną połowę tutejszego towarzystwa stanowili różnego pokroju kupcy, a drugą swojskie pijaczyny. Różnicę między jedynymi a drugimi każdy, bez wyjątku zdołałby dostrzec. Bogaci handlarze zasiadali na szerokiej ławie, tuż na wprost kominka, z którego wesoło wzlatywały w górę płomienie. Raczyli się najlepszym winem, zajadali pieczone kurczaki, śmiejąc się głośno z opowieści towarzyszów. Kolorowe kubraki i pasiaste czapki, zdobione dodatkowo pawimi piórami, od razu przynosiły na myśl ludzi trudniących się sprzedażą drogich materiałów i tkanin. Ich opalenizna wskazywała dodatkowo na to, że pochodzili z krain południa. Pijusy natomiast małymi grupami rozsiedli się po kątach izby, chytrze spoglądając na wytworną kolację przybyszów. Większość nie jadła nic, nieliczni siorbali marną polewkę, w której ciężko było się doszukać czegoś innego poza cebulą i marchwią. Wszyscy jednak, jak jeden mąż popijali tanie i niezbyt dobre piwo. 
Aymon zamówił lepsze, pewnie dlatego zwrócił uwagę tej wędrownej panny. Upił resztkę, wytarł mokrą brodę w rękaw i gestem przywołał karczmarkę. 
- Za chwilę podejdę, tylko szanownych panów gości obsłużę – rzuciła znad szynkwasu, wyciągając kolejne gąsiorki z winem. 
Wyglądała jak każda dobra gospodyni – kobieta przy tuszy o dobrotliwej, pulchnej twarzy i dużych maślanych oczach. Włosy ukrywała pod białym czepcem. 
- Niech się miła pani nie kłopocze. Bywam tu nazbyt często, sam się obsłużę – wymamrotał swym grubym, ciężkim głosem, przypominającym grzmot pioruna. 
Wstał powoli, odsuwając od siebie kobietę, siedzącą mu na kolanach. Choć zmysły miał już otumanione z lekka, to nagły brak sakiewki poczuł od razu. Był na to przygotowany, zareagował. 

Ściemniało się już, gdy woźnica zjechał z bocznej drogi na trakt. Chłodne powietrze wdarło się pod płachtę przykrywającą wóz i otuliło twarz starego mężczyzny, ten zaklął pod nosem, opatulając się szczelniej długim płaszczem. 
- Do licha... - wymamrotał po raz drugi, poprawiając łopoczącą płachtę. 
Nagle woźnica gwizdnął przeciągle i pociągnął za wodze. Konie zatrzymały się, a wraz z nimi cały dobytek. 
- Nijak dalej pana dobrego nie podwiozę. Tu niedaleko chata moja stoi, żona z kolacją czeka... A pan przygód szuka, karczmy jakiejś. Tu jedyna w okolicy, toteż pana tu zostawię, w dobrych rękach gospodyni ma się rozumieć. Nic złego pana tu nie spotka, tu sami tutejsi. - Woźnica roześmiał się, smarknął i plunął gdzieś w siną dal. 
Na zachodzie chmury malowały się różem, pomarańczą i granatem, niczym wątki w tkaninie przeplatały się między sobą, tworząc barwny gobelin nieba. Dzikie ptactwo wzbiło się w powietrze, by odbyć swój codzienny rytuał – ptaki dnia schowały się wśród koron starych dębów, a ptaki nocy wyruszyły na łowy z niezwykłym, krótkim, szybko niknącym świergotem. Gdzieś w gęstwinie kumkały nieliczne żaby. Poza tym można było rzec, że wokół panuje cisza, gdyby nie głośne rozmowy wydobywające się z wnętrza drewnianej karczmy. 
Bajarz Gymborka stanął obok woźnicy. Podał mu dłoń i serdecznie uścisnął, po czym do brudnej i nieco podziurawionej kieszeni wcisnął dwie srebrne monety. Powożący wzbraniał się przez moment, ale uciszony jednym gestem wsiadł ponownie na wóz i nakłonił konie do dalszej jazdy, bojąc się, że starzec się rozmyśli. 
Nie mógł wiedzieć, że Gymborka rzadko kiedy się rozmyślał, a już na pewno nie w momencie, gdy z dawna obrał sobie cel podróży. Właściwie początek, bo każdy przecież doskonale wie, że wszystkie wielkie przygody początek swój mają nigdzie indziej, jak właśnie w karczmach. 
Nabrał więc do płuc zimnego powietrza i dziarskim krokiem wdrapał się na ganek. Pociągnął za drzwi. 

Aymon chwycił piękną, młodą dziewkę za rękę, w której trzymała jego sakiewkę i przycisnął do stołu. Spodziewał się, że nawet nie piśnie, takie już dawno nauczyły się tłumić odgłosy bólu. Zamiast tego spojrzała gniewnym wzrokiem, znad rozczochranej grzywki, zupełnie jak małe dziecko przyłapane na kradzieży ciasteczek. Zirytowała go tym, złapał ją więc za włosy, odchylając głowę dziewczyny do tyłu. 
- Puść mieszek, bo to się źle skończy – zaszeptał jej do ucha. Poczuła wstrętny odór alkoholu. 
- To ty mnie puść, bo zacznę krzyczeć i to także źle się skończy, dla ciebie – sapnęła, uśmiechając się wrednie. 
Co, jak co, ale Aymon nie był cierpliwy. Przynajmniej nie teraz, kiedy ta durna baba potrafiła doskonale wyprowadzić go z równowagi. Wszystko działo się dosyć szybko. Kobieta krzyknęła. Do karczmy wszedł obcy mężczyzna. Z ławy podniósł się jeden z kupców. Pijus siedzący w kącie zaczął mamrotać o krzywdach, jakie spadły na jego lichą chałupę, a Aymon wyszarpnął złodziejce swój mieszek i ciągnąc za włosy, wolnym krokiem prowadził ją ku wyjściu. Spodziewał się reakcji handlarzy, nie pomylił się. 
- Co to ma znaczyć? Puść, ale już tę damę! - warknął jeden z nich, szykując się do sięgnięcia po długi sztylet. 
- Żadnych bójek w mojej karczmie! Chcecie zwady, to proszę bardzo, wyjdźcie sobie na gościniec, a nie mi tu meble będziecie rujnować! - warknęła gospodyni. 
- Znowu się zaczyna – Aymon mruknął do siebie. - To złodziejka parszywa, chciała mi bezczelnie ukraść złoto, które zamierzałem przeznaczyć na zakup tkanin na jutrzejszym targu! 
- A więc to tak! - zawołał drugi z kupców, najwyższy i chyba najbardziej pstrokato odziany. - To też do twojej reakcji żadnych złych intencji nie mamy, a nawet popieramy twe działania. Usiądź tu z nami drogi panie! Wino mamy przednie, a i o interesach można pogawędzić... 
Aymon przestał słuchać, kłamstwo miał opanowane niemal do perfekcji, zmyślanie bajek szło mu tak szybko, jak oddychanie, to też kupcy uwierzyli we wszystko bardzo szybko. Byli w końcu handlarzami tkanin. Pozbawiony jakiejkolwiek delikatności ciągnął kobietę za włosy przez pół izby, po czym pchnął przez uchylone drzwi wejściowe. Złodziejka potknęła się na schodach, jednak w doskonałym momencie opanowała równowagę. 
- Żebym cię więcej nie widział! - warknął na odchodne, zostawiając ją na pochłoniętym ciemnością gościńcu. Hulał wiatr. 

Odsunął się od drzwi, gdy jeden z mężczyzn wyrzucał na zewnątrz młodą kobietę. Wzrok miała hardy i nie omieszkała splunąć pod nogi jegomościa. Ten, widać było, że podpity nie zwrócił na ten oznak pogardy większej uwagi. 
Mężczyzna był wysoki, odziany w czerń i granat – buty powyżej kostek, dopasowane spodnie i ciasno opięty kaftan, eksponujący muskularną sylwetkę i szerokie ramiona. Twarz jego nie była jednak zbyt przystojna, kwadratowa szczęka, wąskie usta, ledwo widoczne znad gęstego zarostu, równie gęste brwi, znad których wyglądały szlachetne, brązowe oczy. Przydługie, sięgające ramion włosy miał zaczesane do tyłu i luźno związane nad karkiem, niesforne kosmyki opadały na twarz. 
Gymborka obserwował, jak jegomość siada przy wolnym stole i zamawia dzban piwa. Już w tym momencie wiedział, że znalazł idealną osobę do wspólnej podróży. Ktoś, kto nie ma oporów przy wyrzuceniu z karczmy kobiety, nie będzie miał innych oporów, a on namiętnie potrzebował przygody. Baśnie przecież same się nie napiszą. 
Ściągnął z głowy kaptur i przeczesał dłonią rozczochrane włosy, podszedł do zajętej ławy. 
- Można się dosiąść? - zapytał, po czym kaszlnął. Miał wysuszone gardło. 
Mężczyzna zmierzył przybysza wzrokiem, po czym kiwnął przyzwalająco głową. 

Naprzeciw Aymona usadowił się staruszek ze sterczącymi we wszystkie strony włosami, siwymi. Miał głęboko osadzone oczy z rozsianymi dookoła zmarszczkami, haczykowaty nos i bujną, jasną brodę. 
- Piwa? - zasugerował, wskazując na leżący między nimi dzban. 
- Chętnie. Zaschło mi już w gardle – wychrypiał. 
- Palisz? - Ciągnął dalej Aymon. 
- Palę. Widzę, że w tych dwóch kwestiach się dogadamy – mruknął staruszek. 
Przez dłuższy moment panowała między nimi cisza. Przybysz upił piwa z przyniesionego przez gospodynię kufla i wyciągnął zza pazuchy metalowe pudełko. Wyjął z niego garstkę drobnych, suszonych liści. Aymon widząc, co się szykuje, podał pustą fajkę. Mało kto palił dira, raczej czynili to mężczyźni wędrujący po traktach, szukający życiowego zajęcia. Czas umilało wdychanie i wypuszczanie dymu o charakterystycznym zapachu. Na szczęście tutejsza gospodyni zdołała się do dira przyzwyczaić i nie zwracała już na to zbytniej uwagi. 
Aymon odpalił od świecy i zaciągnął się. Zakasłał, a w oczach pojawiły się łezki. 
- Mocne cholerstwo! Prosto z południa? 
- Zgadłeś towarzyszu. Spędziłem w krajach południa dobre kilka miesięcy, na odchodne zabrałem ze sobą mały umilacz czasu. 
- A co cię tu... Hmm, panie sprowadza? - wymamrotał Aymon. Powieki miał już półprzymknięte, połączenie piwa z direm sprawiało, że głowa stawała się dziwnie ciężka, a ruchy nadzwyczaj powolne. Uwielbiał ten stan. 
- Gymborka. Mów mi Gymborka. - Uśmiechnął się starzec, przejmując dymiącą się fajkę. - Mam do załatwienia jedną, dość osobistą sprawę w mieście i potrzebny mi ktoś, kto wykona powierzone mu zadanie. 
- Aymon, miło mi. - Skinął głową. - Zadanie? A jakiego rodzaju zadanie przewidujesz, towarzyszu? 
- Powiem wprost: ktoś ma coś, na czym mi zależy, ale nie chce tego czegoś sprzedać, ba! Nawet o tym nie myśli. A ta rzecz, jak się domyślasz, jest mi niezbędna – rzekł, upijając nieco z kufla. 
- Jak mniemam, szukasz kogoś, kto ci w jakiś sposób pomoże. Powiem także wprost: za odpowiednią sumę jestem ci, drogi towarzyszu w stanie pomóc. 
- Widzę, że jednak się dogadamy. - Oczy Gymborki rozświetliły się radośnie. - O interesach pogawędzimy z rana. Tymczasem pijmy! Droga gospodyni, piwa prosimy i porządnego jadła! - krzyknął i zaśmiał się wesoło. 
Półmiski wypełnione pieczonymi kurczakami zagościły na stole w towarzystwie lekko czerstwego chleba. Całość pachniała wybornie, a świat po piwie, dirze i rozmowie z miłym towarzyszem – coraz piękniejszy. Nawet gospodyni wydawała się jakaś dziwnie ładna. 
Pół nocy spędzili na pogawędkach – wymienianiu się plotkami krążącymi po traktach, opowieściami zasłuchanymi na dworach, kawałami krążącymi wśród podróżnych, czy w końcu wspominkami z dzieciństwa i ostatnich kilku lat. 
- Służyłeś w przybocznej gwardii króla? - zdziwił się Gymborka, mrużąc czoło. Jąkał się coraz bardziej, a na domiar złego dopadła go czkawka. - Jakoś... Do cholery, przeklęta pijacka choroba! Jakoś... jakoś ciężko mi w to uwierzyć... 
- Prawdą to jest, choć moja służba długo nie trwała. Okradłem głównego kapitana, a wina spadła na innego gwardzistę. Przeze mnie chłopaka powiesili, więc sam opuściłem dwór, tłumacząc się złym stanem zdrowia. Nie, żebym miał wyrzuty sumienia, co to, to nie. Zwyczajnie nie było gdzie wydać złotniaków i piekielników w tym przeklętym, zamkniętym światku. - Aymon wzruszył ramionami i sięgnął po kufel drżącą już ręką. - A teraz krążę między Harránem, Uridą a Adokiem, najmując się do najróżniejszych prac, by mieć za co gębę umoczyć. Taki urok pieniędzy, że szybciej opuszczają sakiewki, niż do nich wpadają. 
- Podejmij się zatem roboty, którą ci zlecę, a kilka piekielników wpadnie do twej sakiewki. 
- Piekielników powiadasz? Cóż to za robota, że taką walutą chcesz mi płacić? - Uniósł brew ze zdziwienia. - Konkretnie mówiąc, co mam zwinąć? 
- Chodzi mi o czas, w jakim masz tę rzecz... Jak to ująłeś? Zwinąć? A więc, zwinąć. Jest to bowiem cała plątanina najróżniejszych sznurków, które trzeba umiejętnie rozplątać, by dostać się do tego, czego chcę. 
- Czyli do czego? - Aymon wymownie podniósł dłoń, dając delikatnie znak, że męczy go bawienie się w słówka. 
- Do pewnej księgi. - Gymborka zmoczył usta w zimnym, pienistym piwie. 
- To ja rozumiem. W końcu jakieś konkrety. 

Konkrety przestały cieszyć Aymona w chwili, gdy poznał wszelkie szczegóły sprawy. Oczywiście miał swój honor i o wycofaniu się z powierzonego mu zadania nawet nie śmiał pomyśleć. No może zdarzyło się to raz, czy dwa. Westchnął głęboko i wszedł w zatłoczoną uliczkę. Już od ponad tygodnia szukał mężczyzny, który wynajmował swój obszerny stragan kupcom z południa. Choć targowisko odbywało się normalnie, to od dłuższego czasu kram stał pusty, co było niezwykle podejrzane. 
Aymon oparł się o drewnianą chałupę i obserwował. Starsze kobiety kłóciły się o ceny warzyw, gdzieś dalej dwóch mężczyzn goniło kocura, który porwał jedną z ryb, mały chłopiec podwędził kilka jabłek, a trzech innych bawiło się w berka, rozbryzgując wszędzie dookoła błoto z kałuż. Panował gwar – głośne rozmowy, nawoływania, przekleństwa i jednym słowem wszystko to, co można usłyszeć w sobotni, targowy poranek. 
Z letargu wyrwał go zgrzyt otwierających się okiennic. 
- Polazł mi stąd, ale to już! Dymił mi tu będzie, parszywiec jeden! Wszystkie te twoje smrody do środka mi lecą! - wydarła się staruszka, wyglądająca przez okno. 
Aymon znał ją doskonale, ostentacyjnie wysypał zawartość fajki do doniczki stojącej na parapecie i szybkim krokiem, by nie słyszeć kolejnych wyzwisk, klątw i bogowie wiedzą czego jeszcze, wcisnął się w tłum. Pilnował przy tym sakiewki, bo nigdy, w takim ścisku nie brakowało złodziejskich rąk. Dlatego też, tak nie inaczej zareagował, gdy ktoś złapał go za ramię. Szybkim, wyuczonym dawno ruchem obrócił się i grzmotnął mężczyznę w szczękę. Nie czekając na syknięcie bólu, złapał jegomościa za kubrak i powlókł w odosobnione miejsce. Rzucił go na ustawione w bocznej uliczce beczki, stanął, strzelił palcami i poprawił opadającą na oczy grzywkę. Czekał na rozwój wydarzeń. 
Słońce wisiało już wysoko, oświetlając sylwetkę mężczyzny. Był młody, szczurkowaty i niezwykle przestraszony. Wciąż przykładając dłonie do obolałego miejsca, z przerażeniem w oczach przyglądał się Aymonowi. Przez dłuższą chwilę panowała cisza.